Przeciętny Amerykanin a sprawa bliskowschodnia.

źródło: mvtpro.com

źródło: mvtpro.com

Bliski Wschód jak długi i szeroki płonie, a jeśli nawet gdzieniegdzie krew się jeszcze nie leje, to miejsca te toczone są przez wewnętrzne resentymenty, napięcia i konflikty, które tylko czekają na odpowiedni moment, by eksplodować. Można odnieść wrażenie, że kolejne punkty zapalne przez grzeczność nie pchają się na czołówki gazet wszystkie na raz, a następują po sobie w ustalonej, systematycznej kolejności. Już nawet spokojna Turcja odchodzi w zapomnienie. Okazało się, że największym problemem Erdogana nie są ani Kurdowie, ani krwawa wojna za południową granicą. Tak oto najważniejszy sojusznik zachodu na Bliskim Wschodzie pogrąża się na naszych oczach w wewnętrznych problemach. Wszystkie plany, możliwości, koncepcje wpływania na region przy współpracy z Turcją od kilku dni stoją pod znakiem zapytania. O tym, że Bliski Wschód jest dla wszystkich gigantyczną imprezą-niespodzianką, stale zaskakującą swoich gości pisałem ostatnio. O tym, jak kruchy system bezpieczeństwa w regionie składa się niczym domek z kart piszę regularnie. Przenieśmy się dziś za ocean.

Niewiele ponad dekadę temu rozrastające się w zawrotnym tempie amerykański siły zbrojne dokonywały inwazji na Irak. Były to czasy kiedy w oparciu o wątłe, a jak się później okazało nieprawdziwe przesłanki, rozpoczynała się prowadzona na wielką skalę, kosztująca biliony dolarów wojna. USA obecne były w każdym zakątku świata, nawiązywały aktywną współpracę ze służbami wielu państw, często nie bardziej demokratycznych niż Chiny Mao. Na Bliskim Wschodzie wszyscy, poza posiniaczoną Al-Qaidą, siedzieli cicho w obawie, by czymś nie urazić amerykańskiej potęgi. To wtedy Iran zawiesił prace nad programem atomowym. Gdyby prowadził je wówczas, w 2003-2004 roku, być może również nie uchroniłby się przed atakiem. Oj tak, Ameryka była w wojowniczym nastroju. Z ogromnym zapałem naprawiała świat.

Za amerykańskim zapałem nie poszły jednak ani gracja, ani wyczucie, ani skuteczność, ani pomyślunek. Dziś możemy powiedzieć, że wszystko czego wojownicza administracja zrodzona w gruzach World Trade Center się dotknęła zamieniło się w pył, którego nie można pozbyć się z między zębów do dziś. Teraz, w roku 2013 jesteśmy mądrzy, wtedy jednak też wszystkim zdawało się, że podążają najbardziej oczywistą, słuszną i prostą ścieżką. Afganistan, Irak, tajne bazy CIA, wzrost nakładów na wojsko, ściganie terrorystów prawdziwych i domniemanych po całym świecie możliwe było nie dlatego, że awanturniczy Bush i jego ekipa tego chcieli. Popierali ich międzynarodowi sojusznicy, krajowi przedsiębiorcy, ale co najważniejsze „ludzie”.

Przeciętny Amerykanin, który niedawno drugi raz z rzędu głosował na Obamę, nie pamięta dziś, że wtedy najpewniej popierał inwazję na Irak (nie mówiąc już o Afganistanie), że nie miał nic przeciwko poszerzeniom uprawnień służb i wzrostowi sił zbrojnych. Wtedy głos narodu umożliwił rozbijanie się po Bliskim Wschodzie w nie do końca słusznej sprawie, dziś ten sam głos nie pozwala na zaangażowanie w konflikt, w który zaangażować się trzeba.

Współczesna publiczność szybko się nudzi, zniechęca, a z czasem wobec idei, którą wcześniej gorąco popierała, ale efekty jej zaangażowania zawiodły oczekiwania, robi się jawnie wroga. Amerykanie byli zachwyceni „Pustynną Burzą”. Kilka dni i po krzyku. CNN świetnie pokazał konflikt, wojownicy niemal bez strat wrócili do domów, zły Saddam został pokonany. Ten czynnik, połączony z wściekłością i traumą po 9/11, umożliwił pozbawione należytej refleksji działania w 2003 roku.

Wojna była prowadzona źle. W zasadzie, ze strategicznego punktu widzenia już jej założenia ( a raczej ich brak) były poronione. Zginęła masa niewinnych ludzi, zmarnowano wiele pieniędzy, niewiele osiągnięto. Nie może dziwić, że amerykańskim wyborcom odechciało się wojowania. Lata niemożliwych do wygrania wojen w Afganistanie i Iraku wykastrowały amerykańskie społeczeństwo z wojowniczych ambicji. Za oceanem niewielu dziś zależy, by USA były światowym policjantem. Kryzys gospodarczy, który również jest dzieckiem pierwszej dekady XXI wieku, też ma ogromny wpływ na pasywną postawę społeczeństwa.

Dziś Bliski Wschód pogrąża się w wojnie religijnej, która może objąć cały region, co dla nas wszystkich będzie miało katastrofalne skutki. To, a także nie dopuszczenie do uzyskania geopolitycznych korzyści Rosji i Iranu jest powodem, dla którego na Bliski Wschód trzeba wrócić z całym dobrodziejstwem współczesnych sił zbrojnych. Nie hekatomby syryjskiej ludności. Nie oszukujmy się, ale takie są realia. Obama pięknie mówił o potrzebie ulżenia cierpieniom Libijczyków dwa lata temu, kiedy angażował się w bezpieczny konflikt, gdzie USA wcale nie grały pierwszoplanowej roli. Pozwolę sobie zacytować w oryginale, co amerykański prezydent mówił w odniesieniu do wojny domowej w Libii:  „To brush aside America’s responsibility as a leader and — more profoundly — our responsibilities to our fellow human beings under such circumstances would have been a betrayal of who we are. Some nations may be able to turn a blind eye to atrocities in other countries. The United States of America is different. And as president, I refused to wait for the images of slaughter and mass graves before taking action.” Piękne słowa, szkoda, że w stosunku do Syrii nie mają już zastosowania.

Nie oskarżam w tym momencie Obamy. Wiem, że jest politykiem, a nie szefem Czerwonego Krzyża. Zbrodnie na ludności mogą być wymówką/pretekstem, ale bardzo rzadko są prawdziwą przyczyną. Smutna prawda, której uczy historia wojen i polityki. Na co chciałem zwrócić uwagę to fakt, że w 2011 roku Obama takimi słowami, obrazami nieszczęścia Libijczyków, był jeszcze w stanie zdobyć poparcie (może bardziej przyzwolenie) ludności swojego kraju dla minimalnego zaangażowania w wojnę. Dziś jest to już niemożliwe.

Obrazów okropieństwa z Syrii nie brakuje, liczby ofiar, tragedia milionów uchodźców. Jednak amerykańskie media i politycy nie epatują tymi obrazami, bo wiedzą, że wyborcy/klienci nie chcą tego słuchać. Przeciętnego Amerykanina nic dziś nie zmusi do poparcia kolejnej wojny. Po co w amerykańskiej telewizji mają do znudzenia przypominać o hekatombie, którą składają syryjscy cywile, o tym, że w wojnie używa się broni chemicznej? Takie obrazy mogą jedynie spowodować wyrzut sumienia u widza, a za tym pójdzie przełączenie na inny kanał, gdzie Amerykanin zobaczy to, co dziś chce oglądać. Na pewno nie są to obrazki wojenne.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Syria, USA wobec Bliskiego Wschodu i oznaczony tagami , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz